31.01.2012
Niektórzy ludzie pytają mnie, czy cały czas tak zawzięcie trenuję triatlon w czasie naszego sabbaticalu. Z założenia jest to okres odpoczynku od całego naszego normalnego życia, w tym również długotrwałych treningów i ciężkich zawodów Ironman. Nawet jakbym chciał to zobowiązanie jakoś obejść, to i tak nie bardzo się da. Po pierwsze, nie mam ze sobą roweru. Po drugie, nie zawsze są warunki do długodystansowego pływania, jak np. w Cairns w Australii, gdzie w wodzie roiło się od śmiertelnie groźnych meduz (box jellyfish) oraz słonowodnych krokodyli. Śmiałków w wodzie nie zauważyłem.
Jedyny z trzech sportów, jakie składają się na triatlon, jakie mogę regularnie uprawiać, to bieganie. W prostocie biegania tkwi jego piękno. Nie potrzeba do tego sportu praktycznie nic poza odrobiną przestrzeni. Nawet można obyć się bez butów. Bieganie boso przeżywa zresztą renesans na świecie.
Cieszę się, że przez ostatnie 11,5 miesiąca podróży udało mi się utrzymać jako taką dyscyplinę właśnie w treningach biegowych. Dzięki temu przemierzyłem już około 2500 km więcej niż reszta rodziny – za darmo. Zwykle wizytę w nowym miejscu zaczynam właśnie od przebieżki po okolicy. W ten sposób za darmo odkrywam rozmaite miejsca warte odwiedzenia i odległości pomiędzy nimi. Czasem spotykam innych biegaczy. Miejsca, po których biegam, są często skrajnie różne od malowniczych parków narodowych z bujną florą i fauną poprzez pustynie Utah, Australii, pola ananasów w Hondurasie, łąki i lasy Nowej Zelandii do zatłoczonych metropolii jak Manila, Sydney czy Hanoi. Czasem swoim biegiem wzbudzam nie lada sensację wśród miejscowych. Tak często się działo na przykład w Wietnamie. Wyobraźcie sobie olbrzymi ruchu na ulicy i rzesze niskiego wzrostu, głównie szaro ubranych, ludzi, poruszających się na motorach oraz rowerach z maskami przeciwpyłowymi na ustach. Pośród tego niesamowitego zgiełku biegnie biały “kolos” w jaskrawo żółtej lub pomarańczowej koszulce . Dla mnie jest to też niezwykłe doświadczenie pozdrawiać co rusz właścicieli małych straganów oraz rowerzystów i motocyklistów, których mijam po drodze. Tak w Wietnamie ruch odbywa się dość powoli ok 10-12 km/h. Biegiem można dotrzeć szybciej w wiele miejsc. Zresztą nikomu się za bardzo nie spieszy.
Miłym ukoronowaniem moich treningów biegowych był udział w Maratonie w Nowej Zelandii w listopadzie, o którym pisałem już wcześniej (link).
Wydawać by się mogło, że nie chodząc codziennie do pracy łatwiej o regularność w treningach. No cóż czasem jest problem z dostępem do wody, żeby się umyć po biegu lub wyprać po nim rzeczy. Innym razem klimat jest ekstremalnie niesprzyjający. Bieg przy 35-40 stopniach C daje się mocno we znaki. Poza tym wędrówka z tobołkami po świecie jest sama w sobie niezłym ćwiczeniem fizycznym. Taki rodzinny Ironman! Z tego co pamiętam Błażej, z zaprzyjaźnionej rodziny podróżników w trakcie ich rocznej podróży stracił kilkanaście kilogramów wagi. Po kilkunastu-godzinnej podróży często już się nic nie chce. Nawet następnego rana ciężko podnieść obolałe mięśnie. No cóż, o wymówkę aby nic nie robić i sobie poleżeć nie jest trudno. Tak naprawdę trudny jest tylko moment żeby się ruszyć. Potem to już sama przyjemność. Ostatnio widziałem w HBR ciekawą listę zajęć, które czynią nas szczęśliwymi. Uprawianie ćwiczeń fizycznych znalazło się tam na drugim miejscu daleko przed relaksowaniem się, snem, jedzeniem czy słuchaniem muzyki. Pewnie się domyślacie co jest na pierwszym miejscu
.
Mówiąc o bieganiu po świecie pojawia się też temat bezpieczeństwa osobistego. Poza Managuą, stolicą Nikaragui, gdzie wszyscy żyją zabarykadowani w swoich domach, nigdzie indziej nie czułem zagrożenia życia. No, może bieganie po parkach narodowych USA i Kanady ze względu na niedźwiedzie było głupie, przyznaję. Czasem też w trakcie biegu spotyka się natrętne psy, które po solidnym obszczekaniu zwykle odpuszczają sobie.
Takie bieganie po nieznanych miejscach ma jeszcze jeden ciekawy wymiar społeczny. Zdarzało mi się nieraz odwiedzać ludzkie domostwa, gdzie prosiłem o wodę w trakcie długiego biegu w morderczym upale. Przez takie wizyty moje treningi się wydłużały, gdyż czasem trudno było skończyć przyjemną pogawędkę . Jedynie Ania czasem się martwiła, dlaczego mnie tak długo nie ma
.
Tak piszę o tym, żeby też zachęcić raz jeszcze Was do regularnego ruchu. W tym samym badaniu o tym co nas uszczęśliwia jest jeszcze jedna ciekawa rzecz. Mniej na nasze poczucie szczęścia wpływają rzeczy wielkie, jak kupno domu, samochodu itd. To co się liczy najbardziej to częstotliwość a nie intensywność pozytywnych doświadczeń.
Już się nie mogę doczekać śmigania na nartach biegowych w Jakuszycach i we Wrocławiu.
W Polsce tęgie mrozy a tu żar się z nieba leje. Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma.
Droga Aniu i Wojtku,
Bardzo się przyzwiczaiłem do Waszych listów z podróży i nie mogę się pogodzić z tym że wracacie do domu! Może jeszcze jedna rundka?
To co ostatnio sobie uswiadowmiłem to że Wasze wiadomości bardzo pozytywnie oddziałowują na mnie i niosą z sobą pozytywne i inspiryjące informacje.
Jest to zupełnie nowy wymiar Waszej podróży który mi pozowlił mi przeżywać Waszą drogę i wierzę że w inni są również w jakiś sposób lepsi.
Pozdrawiam
marek
Marku,
Twoje słowa są dla nas pięknym ukoronowaniem naszej pracy i idei jaka przyświecała nam decydując się na prowadzenie bloga.
Dosłownie wczoraj w nocy, leżąc pod gołym niebem, mieliśmy taką rozmowę trochę już podsumowującą. Zastanawialiśmy się, co ta podróż dała nam i czym była dla osób nas czytających.
Zadaliśmy sobie rownież to pytanie „dlaczego wracamy?”. Odpowiedź była prosta, bo złożyliśmy takie zobowiązanie naszym dzieciom, rodzinom, pracodawcom etc. My z Wojtkiem moglibyśmy jechać dalej. Dzieci tęsknią za domem. Fizycznie wracamy, natomiast nasza podróż się nie skończy. Myślę nawet, że jest to jakiś jej początek…
Jest to dla nas nadzwyczajny, magiczny rok i jeśli udało nam się wnieść do Twojego życia trochę dobrej energii, radości czy inspiracji to czujemy się zaszczyceni :))
ania