30.7.2011
Po miesiącu pobytu w Kanadzie wróciliśmy do USA. Wjazd do USA był o wiele sprawniejszy niż wjazd do Kanady. Tak naprawdę było to moje, chyba najsprawniejsze przekraczanie granicy USA odkąd pamiętam.
Wracając z powrotem do USA kilka rzeczy znowu trzeba było przestawić w głowach, np. patrzenie na zewnętrzną tarczę prędkościomierza (mile) a nie wewnętrzną (kilometry). Poza tym, co trzeba zaznaczyć, życie w USA jest o wiele tańsze niż w Kanadzie. Sama różnica w cenie benzyny to 20-25%. Podobnie jest z wieloma innymi rzeczami. Do tego jeszcze dolar kanadyjski, tzw. looney, jest dziś około 4% droższy niż USA.
Na szczęście jedna rzecz po powrocie do USA pozostaje niezmienna, wspaniałe widoki. Stan Washington, nie mylić z miastem, stolicą USA, słynie z pięknej przyrody, lasów, gór, rzek. Na nasz kolejny nocleg wybieramy kolejny park narodowy Olympic na półwyspie o tej samej nazwie, na północno-zachodnim skraju USA. Ten będący domem dla 8 plemion indiańskich park jest również rezerwatem biosfery.
Bardzo osobliwą rzeczą w tym parku są tzw. lasy deszczowe (rainforest). Może się to wydawać dziwne, gdyż większość takich lasów można spotkać w tropikach, a nie tak daleko od równika. Ich występowanie w takiej umiarkowanej strefie jest możliwe dzięki niezwykle obfitym opadom deszczu, które niosą chmury znad Pacyfiku ocierając się o wysokie pasmo gór z Mount Olympus na czele. Zimy, w tym również okres hibernacji zwierząt, trwają tu około 8 miesięcy! Pod koniec lipca na zboczach, w wyższych partiach parku jest jeszcze sporo śniegu. Mech porastający drzewa jest tu tak obfity, że trudno stwierdzić gdzie jest właściwie północ. W lesie deszczowym szczególnie spodobały nam się drzewa cedrowe, które obok daglezji zielonej, hemlock’u (choiny) oraz świerku sitkajskiego należą tu do najliczniejszych gatunków. Ich wysokość często przekracza 60-80 metrów a ich wiek może osiągać nawet 1000 lat. Z powodu dość płytkiego systemu korzeni są one podatne na przewracanie przez wiejące tu czasem silne wiatry. Indianie również szczególnie upodobali sobie cedr, którego drewno miało wiele zastosowań od tak prozaicznych rzeczy jak budownictwo, łodzie po koszyki, narzędzia, czapki i pieluchy dla dzieci (kora).
Podróżując dalej na południe drogą 101 coraz częściej widzimy przydrożne znaki z napisem “Lewis and Clark Trail”, czyli szlak Lewis’a i Clark’a (L&C). Jadąc przez Wyoming i Montanę zdarzało nam się widywać podobne oznaczenia. Przecinaliśmy po prostu wiele razy trasę słynnej w USA ekspedycji L&C.
Tak jak w Polsce każde dziecko uczy się na historii o Bitwie pod Grunwaldem, tak w USA jednym ze sztandarowych punktów programu nauczania jest ekspedycja panów Lewisa i Clarka (L&C). Podróż ta była pierwszą sponsorowaną przez rząd USA ekspedycją na zachód w poszukiwaniu m.in. śródlądowej drogi wodnej do Pacyfiku i dalej do Azji.
Mapa podróży Lewis’a i Clark’a
Zawsze fascynowały mnie najbardziej odległe miejsca na mapie. Takim miejscem jest między innymi Cape Disappointment nad Pacyfikiem dokąd po 18 miesiącach i 4000 milach podróży dotarli L&C. Przebywając w Fort Clatsop, po drugiej stronie ujścia rzeki Columbia do Pacyfiku, poczuliśmy pewną więź z tymi dzielnymi odkrywcami Ameryki. To właśnie tam L&C spędzili zimę 1805-1806 zanim ruszyli w drogę powrotną. Przemierzyliśmy już w samej Ameryce Pn ponad 5000 mil a nasza trasa nakłada się nieco na trasę odkrywców. Drugim z podobieństw w naszej podróży jest fakt, że ta nieodkryta część nie należała jeszcze do USA w momencie rozpoczęcia ekspedycji. Można więc powiedzieć, że L&C udali się w długą ekspedycję zagraniczną.
W trakcie ich podróży pieczołowicie dokumentowano nowo poznane gatunki roślin i zwierząt oraz szkicowano, jak się później okazało, bardzo dokładną mapę terytorium, które wkrótce miało należeć do USA. Choć główny cel tej misji nie został osiągnięty, odegrała ona olbrzymią rolę w ekspansji terytorialnej USA.