2.9.2011
Dom przy plaży, taras z widokiem na Pacyfik, szumiące palmy i spadające kokosy. Zamiast dźwięków budzika szum fal uderzających o brzeg. Jesteśmy na Fidżi. W sąsiedztwie mamy jedynie miejscowych, żadnych turystów. Tu będzie nasz dom na kolejne 5 tygodni.
Po wielogodzinnej podróży dotarliśmy na miejsce. Zmęczeni i głodni zrobiliśmy listę zakupów. Mleko, masło, sery, wędliny, świeży kurczak na rosół, syrop klonowy (!) i wiele innych. Wyruszyliśmy autobusem do miasteczka oddalonego 15 km od naszej wioski, które według miejscowych było najlepiej zaopatrzone. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy dowiedzieliśmy się, że już od dłuższego czasu był problem z dostawą nabiału na całej wyspie. Jak to możliwe, że w sklepie nie było masła, śmietany, żadnego gatunku sera, jogurtu i świeżego mleka? Nie było także żadnych wędlin, świeżego mięsa i większości produktów z naszej listy! Wróciliśmy z kilkoma kilogramami ziemniaków, workami mąki, dwoma mendlami jajek i pytaniem jak będziemy tutaj żyć. Następnego ranka Wojtek kupił bakłażany, gdzieś przy drodze, od miejscowego rolnika. Wyglądały tak marnie, że przez kilka minut zastanawiałam się, co z nimi zrobić. Nie uwierzycie jak doskonale smakowały przyprawione czosnkiem i sosem pomidorowym!
Kolejnego dnia Wojtek przywiózł ze stolicy Fidżi, Suva, plecak wypełniony jedzeniem. Nadzieja wróciła, lodówka znowu była pełna! Co prawda nadal bez twarogu (białego sera), więc zaczęłam się zastanawiać, jakby go wyczarować? Przypomniałam sobie, że będąc małą dziewczynką robiłam twaróg z zsiadłego mleka. Wystarczyło je tylko delikatnie podgrzać, przecedzić przez sitko i było gotowe. Wszyscy piszczeliśmy z radości! Żeby było jeszcze fajniej, w ogrodzie pomiędzy drzewami bananowców posadziliśmy cebulkę, by mieć świeży szczypiorek J.
Mamy też za sobą pierwszą wyprawę do buszu. Naszym przewodnikiem był nasz gospodarz, Geoff, i jego żona Patsy. Ponad dwie godziny przedzieraliśmy się przez wysokie trawy uważnie stawiając każdy krok. Wróciliśmy wysmarowani błotem do kolan i dumni, że nam się to udało.
Wojtuś zaprzyjaźnił się z naszym gospodarzem i ostatnio pomagał mu sadzić palmy i drzewa bananowe w ogrodzie.
Po kilku dniach pobytu mamy poczucie, że uwiliśmy dla naszej rodziny kolejne przytulne i bezpieczne gniazdko wypełnione harmonią, radością i spokojem. Wróciliśmy do starego rytmu, w którym jest miejsce na ćwiczenia, czytanie, rozmowy i wspólną herbatkę. Zaczęliśmy też szkołę. Pracujemy od 9.00 do 14.00 z przerwą na lunch. Wojtuś zaczął już 4 klasę. Doszły mu dwa nowe przedmioty: historia i przyroda. Ania zaczęła 2 klasę i ma tzw. kształcenie zintegrowane (czyli wszystkiego po trochu), tyle że według nowej podstawy programowej, która moim zdaniem jest o wiele gorzej opracowana niż poprzednia. Podręczniki są infantylne i jednocześnie trudne do samodzielnej pracy dla dziecka, a poziom matematyki w drugiej klasie (przynajmniej na razie) pozostaje w zakresie 10! Wszystkim rodzicom pracującym z dzieckiem samodzielnie polecam serię książek „Wesoła szkoła”.
Znów żyjemy spokojniej. Po trzech intensywnych miesiącach campingowania, ciągłego rozwijania i zwijania namiotu, przemieszczania się z miejsca na miejsce, taki czas jest nam bardzo potrzebny. Rytm dnia wyznacza nam wschód i zachód słońca (bardzo wczesny, bo kilka minut po 18.00 ), przypływy i odpływy oceanu. Wtedy wiemy, kiedy wyjść na spacer i o której godzinie Ania i Wojtuś mogą bawić się na plaży z nowo poznanymi dziećmi. Codziennie rano kupujemy świeże krowie mleko od sąsiadów (z pochodzenia Hindusi) i cieszymy się każdą chwilą.
Wiadomość z ostatniej chwili – sąsiedzi mogą też zrobić dla nas jogurt i śmietanę!
Pura Vida! Powróciliśmy do prostego życia. Nareszcie!
Siostra Genialny wpis :-))) znowu będzie o czym pisać. Gratulacje, że to już taki kawał drogi za Wami. Tęsknimy. Buziaki
a zapomniałam dodać, że pamiętam ten twój twarożek ( biały twaróg:-))))
Cudownie, wyspy Pacyfiku to prawdziwy raj na ziemi! Wasz domek wyglada sielsko. Ucalowania