Jazda rowerem przez Europę stała się moim corocznym zwyczajem. Chciałbym podzielić się z Wami kilkoma refleksjami z mojej ostatniej wyprawy z lotniska Wenecja-Treviso do Wrocławia, którą ukończyłem kilka dni temu.

Tym razem udało się przejechać całą trasę bez przeszkód i to przy raczej sprzyjającej pogodzie. Przejazd ten miał w sobie dużo spontaniczności. Jeszcze kilka tygodni wcześniej nie byłem pewien czy w ogóle się wybiorę w jakąkolwiek trasę długodystansową rowerem. W tym roku miałem jechać przez Alpy krótszy dystans z żoną. Najmłodsze dziecko zaprotestowało jednak, że nie chce być bez dwojga rodziców przez kolejny tydzień wakacji i w związku z tym nie chce jechać na drugie kolonie. No cóż. Trzeba się cieszyć tym, że dzieci z nami chcą przebywać i tęsknią. My to uszanowaliśmy. W końcu taki stan nie będzie trwał wiecznie. Kiedyś i Jaś, tak jak nasze starsze dzieci, będzie miał już swoje życie i odwiedzał rodziców rzadziej.
Żona jednak namawiła mnie, aby nie rezygnował z kolejnego przejazdu samotnie i dobrze, że jej posłuchałem.
Takie doświadczenie jest dla mnie niezwykle bogate. W tym bogactwie zawiera się walor krajoznawczy, poznawanie kultur krajów i przemierzanych regionów, degustacja miejscowego jedzenia i picia, odbieranie wieloma zmysłami zmieniających się krajobrazów. Zmieniających się zapachów czy to na trasie Alpe Adria, czy po wjechaniu do Karyntii, Styrii, Dolnej Austrii, Moraw, Gór Opawskich nie da się opisać. Wczorajsza sesja apiterapii w domku zbudowanym nad wielkim ulem w miejscu mojego ostatniego noclegu we Włóczykijówce pozostanie na długo w mojej pamięci. Wieczorne brzęczenie pszczół, ciepło i woń płynące z ula …Upajające doznanie.



Nie da się ich również doświadczyć zza szyb samochodu. Jednak największym walorem z tych wszystkich doświadczeń są spotykani przeze mnie ludzie na trasie. Wielokrotnie były to anonimowe spotkania, czasem dłuższe rozmowy jak wieczór z Jackiem-pszczelarzem i rolnikiem roku w Austrii czy wspólna jazda i konwersacja z Mikem z Lipska o serwisowaniu Boeingów dla DHL. Cenne były też dla mnie wirutalne spotkania z Wami za pośrednictwem whatsup, osób śledzących moją jazdę na Stravie czy też na YouTube.
Europa nie ma w ostatnim czasie dobrej prasy. Tocząca się wojna na Ukrainie, problemy z migracją, innowacyjnością, spadająca dzietność w wielu krajach…Mimo tych wszystkich realnych problemów nie wyobrażam sobie lepszego miejsca do życia. Gdzie na świecie są takie piękne tereny i prowadzące po nich często ścieżki rowerowe? Gdzie jest smaczniejsze i zdrowsze jedzenie? Gdzie taka liczba osób w podobny sposób podróżyjących rowerem w różnym wieku? Gdzie jest tak wiele pięknych i zadbanych miejsc, troski o środowisko, segragację śmieci, zachowanie równowagi życiowej o dziedzictwie kultury nie wspominając?
Taka powolna podróż pozwala też dostrzec, że mimo dzielących nas kultur, języków, doświadczeń historycznych, rozmaitych stereotypów więcej nas łączy niż dzieli. Wystarczy często zrobić jeden gest, słowo, uśmiech, pytanie… aby przełamać bariery otwartości i strachu, który drzemie w wielu z nas. Tylko to albo aż to!





Spontaniczość i zaufanie czynią to doświadczenie jeszcze przyjemniejszym. Ile razy mój, dość drogi rower, stał gdzieś bez zabezpieczenia. Ile razy nie wiedziałem do prawie samego wieczora gdzie będę nocował, czy znajdę miejsce do jedzenia. Koła rowerowe, które wielu kolarzy ma w zwyczaju pompować codziennie i jeszcze precyzyjnie sprawdzać ciśnienie, ja pompowałem jeden raz na trasie w ciagu 8 dni! Można? Można. Gdyby chcieć to wszystko zaplanować, mieć pod pełną kontrolą itp taka jazda stała by się dla mnie udręką.
Łatwiej przemierzać przez życie z „lekkim bagażem”.
Dziękuję Bogu, że mam siły, chęci i ciekawość, aby nadal ruszyć cztery litery z kanapy i wyruszyć w nieznane. Dziękuję za wsparcie od Was wszystkich!

Podsumowanie całej jazdy
- Dystans: 1059 km
- Czas pedałowania: 44g55m38s
- Średnia prędkość: 23,6 km/h
- Prędkość maksymalna: 73,4 km/h
- Suma wzniesień: 8694 m
- Spalone kalorie: 38 098
****
Poniżej podsumowanie moich codziennych blogów i vlogów z podróży.
Dzień 1 – Treviso – Ragogna
112km, 813 m wzniesień
Za mną pierwszy dzień podróży. Samolot z Wrocławia do Wenecji-Treviso doleciał bardzo sprawnie, nawet 15 min przed czasem. Taka samo sprawnie poszło mi rozpakowanie i składanie roweru, tak że już około 1400 wyruszałem z lotniska w kierunku mojego pierwszego noclegu niedaleko Ragogna. Trasa moja omijała stare centrum Treviso jednak postanowiłem jednak trochę pozwiedzać rowerem to piękne miasto. Było warto. Z ciekawostek to z Treviso pochodzi tiramisu.
Pierwsze 40 km jechałem w sporym ruchu drogowym. Jednak we Włoszech nie czuję z tego względu dyskomfortu. Kierowcy bardzo ostrożnie wyprzedzają tutaj rowerzystów. Pod tym względem Włochy to obok Hiszpanii mój ulubiony kraj do bezpiecznej jazdy rowerem. Przez pierwsze 15 km zauważyłem, że przednie koło faluje mi. Najpierw myślałem, że to przez nierówności w drodze. Ale przez 15 km! Okazało się, że przednia opona nierówno była osadzona na obręczy koła. Na szczęście w pobliskim sklepie rowerowym, po odczekaniu do końca siesty, pomogli mi usunąć ten problem.
Nie był to jedyna uprzejmość, która mnie dziś spotkała. Po około 80 km zatrzymałem się coś zjeść. Prawdę mówiąc już od 60 tego kilometra szukałem jakiegoś baru, restauracji, czegokolwiek. No ale z tym we Włoszech nie jest łatwo – szczególnie w porze siesty. Tu nie ma odpowiednika Żabki a stacje benzynowe rzadko kiedy mają sklepy i bary. Po długich poszukiwaniach zauważyłem w miejscowości Montereale Valcelina cukernię piekranię o nazwie Forno Alzetta. Akurat nie szukałem słodkiego ani suchego pieczywa ale przemiła pani, chyba właścicielka, postanowiła mnie potaktować jak mama wygłodniałego syna. Rozkroiła wielką bułkę i zaproponowała wypełnienie jej fantastyczną szynką prosciutto cotto z Tyrolu. Zaproponowałem dodanie do tej improwizowanej kanapki jeszcze trochę oliwy. Pani najpierw powiedziała, że oni tutaj to jedzą bardziej a sucho ale w tym samym zdaniu podbiła stawkę proponując jeszcze trochę majonezu do niej. Wyszło przepysznie! Widząc moje zadowolenie zapropnowała jeszcze kawę i do niej rurkę cornetto z kremem. Kupiłem tam jeszcze kilka rzeczy ale kawę i deser Pani zaproponowała na koszt firmy – firmy, która istnieje już 104 lata. Nic dziwnego skoro tak traktują swoich klientów.
Od 40 tego kilometra jazda była dużą przyjemnością. Po lewej stronie zbliżały się do mnie Alpy o czym świadczył nie tylko ich widok ale i alpejski zapach. Co rusz przejeżdżałem prze urokliwe miasteczka czy też mijałem dojrzewające winnice. Ta mieszanka Alp i winnic powoduje zawroty głowy w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Z pozycji jadącego rowerzysty jest to szczególnie niezwykłe doświadczenie.
Po dotarciu do mojego miejsca noclegu na szczęście okazał się, że mają tu też dobrą restaurację, gdzie piszę te słowa. Jutro wjeżdżam już w Alpy i kolejny pewnie będzie gdzieś w Austrii. A propos noclegów planuję je bardzo spontanicznie w zależności od warunków na trasie itp. Taka jazda daje mi większy relaks a nie spinanie się, żeby gdzieś na jakąś godzinę dojechać.
CDN…
Dzień 2. Ragogna (IT) – Maltschach (A)
147 km, 1429 m wzniosu.
Dzisiejszy dzień zaczął się od słonecznego poranka i wspaniałego śniadania w miejscu ostatniego noclegu. Tak niewiele potrzeba, aby poczuć się dobrze ugoszczonym. Smaczne jedzenie, uśmiech kelnerki, z którą rozmawiałem o nauce języków azjatyckich, które akurat studiuje ona, pomoc właściciela w zaoferowaniu swojego garażu, aby przechować mój rower bezpiecznie …
Mimo ładnej pogody w powietrzu czułem, że może mnie dziś złapać deszcz i może nawet burze, co potwierdziły mapy pogody na Windy. Taki mój nawyk pilota, który przy planowaniu jazdy rowerem też się przydaje.
Pierwszy kilometr po wyjechaniu z hotelu to stromy podjazd około 14%. Nie musiałem jechać długo , aby się rozgrzać. Potem na szczęście pojawił się lekki wiaterek alpejski, który trochę łagodził rosnącą wilgotność powietrza.
Po około 20 kilometrach wjechałem na bardzo popularny odcinek trasy rowerowej Alpe Adria, której całą trasę do Salzburga przejechałem w zeszłym roku. W słuchawkach akurat pojawił się Zbigniew Wodecki z moim ulubionym utworem „Lubię wracać tam, gdzie byłem już”. Przypadek? W przeciwieństwie do większości rowerzystów ja jechałem na północ i głównie pod górę. Pojawiło się od razu więcej rowerzystów w tym rodziny z kilkunastolatkami. Nie wiem czy jechali długi odcinek czy też całą trasę z Salzburga do Grado ale wyglądało to imponująco.
Po dotarciu do Tarvisio, które tym razem minąłem jak pociąg ekspresowy, dość szybko pojawiła się granica z Austrią. Po przekroczeniu granicy temperatura po tej stronie gór chyba wzrosła o 5-6 stopni. Ciężkie chmury czaiły się na horyzoncie, co dało mi dodatkową motywację, aby nie robić długich postojów. Od Villach jechałem już nową dla mnie trasą w kierunku Klagenfurtu mijając po drodze przepiękne jezioro Ossiacher See, nad którym zjadłem kolację. W Austrii trzeba pamiętać, aby zjeść coś nie później niż o 19:00 gdyż około 20:00 wiele knajp się zamyka. Jest tu dokładnie odwrotnie niż na przykład w Hiszpanii.
Dojazd na miejsce wyglądał podobnie do pierwszego kilometra dzisiejszej trasy. Ostry podjazd do urokliwej wsi Maltschach. A w pensjonacie wraz z kluczami czekała na mnie miła karteczka powitalna napisana po polsku. Widać, że właścicielka, z którą dziś korespondowałem po niemiecku, też dba gościnność i jest przygotowana na turystów z Polski. Na szczęście dotarłem do celu suchą stopą i burze mnie nie złapały.
CDN.
Dzień 3: Maltschach – St. Lorenzen bei Knittelfeld (A)
138,5 km, 1388 m wzniosu
Dzisiejsza trasa w całości była dla mnie nowa. Zanim jednak o niej najpierw o wyśmienitym śniadaniu, które podano mi na tarasie pensjonatu, gdzie się zatrzymałem na noc. Czego tam nie było! Zresztą sami zobaczcie na filmie, który wkrótce będzie dostępy na moim kanale youtube pod nazwą Viator. Do tego jeszcze ten widok! Jak tu ruszać dalej w drogę? No ale przygoda wzywa i póki wszystko idzie dobrze, jest dobra pogoda, moc w nogach, rower sprawny to po prostu trzeba jechać.
Dziś trasa była mieszana. Trochę bocznymi drogami, trochę w sporym ruchu ulicznym. Tu kierowcy też jeżdżą dość ostrożnie za wyjątkiem kierowców ciężarówek. Ja już ją widzę w lusterku i na swoim radarze rowerowym Varia to wiem, że będzie kierowca mnie wyprzedzał bardzo ciasno. W takich momentach jadę często poboczem, którego tak naprawdę nie ma. Trochę rozumiem tych kierowców gdyż jazda w Austrii jest albo z górki albo od górkę. Więc jak taki kolos utknie pod górę za mną, który czasem ciśnie 600 watów to ciężko mu będzie zebrać się, aby mnie wyprzedzić przed nadjeżdżającym pojazdem z naprzeciwka. Ja staram się w takich sytuacjach na drodze pomagać kierowcom dając im często znaki, kiedy mogą bezpiecznie wyprzedzać. Generalnie przez 400 km nie miałem żadnej niebezpiecznej sytuacji an drodze. Modlitwy moje i moich bliskich są zapewne pomocne .
Nowy dla mnie dzisiejszy odcinek przyniósł kilka niespodzianek. Jedną z nich była długa jazda doliną wzdłuż rzeki Mur. Krajobrazy zapierały dech. Na swojej trasie zauważyłem też tor Red Bull Formuły 1. Aby go zobaczyć musiałem nieco zboczyć z trasy. Chodź tor był zamknięty dla zwiedzania udało mi się go trochę zobaczyć od tyłu objeżdżając rowerem.
Wracając do rzeki Mur, która mi towarzyszyła do samego końca mojej dzisiejszej jazdy okazuje się, że jest ona bardzo ceniona wśród zapalonych wędkarzy. Szczególnie cenne są w niej połowy ryby o nazwie lokalnej „Huchen” czyli po polsku głowacica. Jest to duża słodkowodna ryba z rodziny łososiowatych pierwotnie zamieszkująca dorzecze Dunaju. Licencja na prywatny jej połów potrafi kosztować 1000 EUR! Dla zainteresowanych sezon połowów zaczyna się od października. Chętnych nie brakuje.
Na koniec dnia czekała na mnie jeszcze jedna niespodzianka. Po zjedzeniu kolacji w moim obecnym pensjonacie i zabraniu się za pisanie tego tekstu pojawił się restauracji pewien mężczyzna, który poszukiwał obsługującego mnie kelnera. Okazało się, że pochodzi z Polski i od dłuższego czasu mieszka właśnie w tym miejscu w Austrii będąc jednym z największych producentów wysokiej jakości miodów. Gdy Jacek zaproponował, abyśmy się czegoś napili razem z towarzyszącymi mu dwiema osobami, przystałem na to. I tak zeszło nam 3 godziny rozmowy o rozmaitych ciekawych i czasem głębokich tematach. Było to bardzo miłe spotkanie i coś mi się zdaje, że te kontakt ma szansę przetrwania. Jako ciekawostka Jacek kilka lat temu został wybrany rolnikiem roku w Austrii. Mam wrażenie, że dobrze tu reprezentuje piękne polskie wartości i cechy. Zmartwił mnie trochę tym, na jaką skalę fałszuje się miody na świecie (Chiny, Ukraina) sprzedając je za ułamek ceny prawdziwego miodu.
Tak czy inaczej warto było poszerzyć swoje horyzontu, podzielić się trochę swoimi i mieć poczucie, że uczestniczy się w autentycznej rozmowie osób słuchających siebie.
Dzień 4: St. Lorenzen bei Knittelfeld – Wiener Neustad
156,5 km, 973 m wzniosu
Dzisiejszy poranek znowu przywitał mnie słońcem mimo, że spore kałuże oznaczały, że w nocy porządnie padało. Spojrzałem, jak codziennie, na mapę pogody na Windy i rzeczywiście widać było jeden obszar burzowy, który przesunął się już daleko na północ i kolejny powoli zmierzający gdzieś znad Słowenii od południa w moją stronę. Jakby mi brakowało wystarczającej motywacji do jazdy, i to sprawnej, to miałem właśnie ten dodatkowy motywator – nie dać się złapać złej pogodzie.
Trasa najpierw biegła malowniczą trasą rowerową R2 wzdłuż wspomnianej już wcześniej rzeki Mur a potem przez długi czas szlakiem R5 przez Murztal. Zależało mi na tym, żeby do słynnej przełęczy Semmering (miejsce weekendowego wypoczynku Wiedeńczyków), nie wpakować się w burzę. Bycie w górach w czasie burzy nie jest miłym doświadczeniem.
Gdy się jedzie przez Austrię trudno się zdecydować, który region czy miasto jest pękniejsze. Jadąc od południa najpierw była pofałdowana Koryntia. Potem Styria z podobnym krajobrazem i chyba bardziej malowniczymi miastami. Wreszcie zjeżdżając z przęłeczy Semmering (ok 1000 m.n.p.m.) zjechałem do Dolnej Austrii, której też nic nie brakuje.
Zachwycające są te drzewa majowe (Maibaum), które jeszcze stoją gdzieniegdzie choć wiele z nich w czasie lokalnych dożynek znika.
Stawianie tych tymczasowych drzew o charakterystycznym kształcie i dekoracjach ma przynosić pomyślność i płodność mieszkańcom.
Dziś przejechałem trochę więcej niż zwykle. Tak jakoś się rozpędziłem zjeżdżając z Semmering, że trudno było się zatrzymać. Gdyby nie to, że trzeba jeszcze coś zjeść zanim pozamykają restauracje, zrobić ręczne pranie rzeczy w których jechałem danego dnia (mam dwa komplety spodenek trzy komplety koszulek – ale lubię mieć rezerwę- taki nawyk pilota), zmontować film, napisać podsumowanie dnia itp … to można by jechać i jechać. Sprzęt działa bez zarzutu. Krzysiek, mój mechanik, wszystko porządnie wyregulował. Jutro przejazd przez Wiedeń i pewnie nocleg gdzieś w kolejnym kraju.
Dzień 5: Wiener Neustad (A) – Hevlin (Cz)
130,5 km, 932 m wzniosu
Mimo, że dobrze znoszę sporadyczną samotność i odosobnienie po jakimś czasie zaczyna mi trochę brakować kontaktu z ludźmi. Ten blog z podróży jest trochę próbą nawiązania dialogu z Wami, w który niektórzy z Was wchodzą, za co dziękuję. Czuję mocno Wasze towarzyszenie mi na trasie.
Na brak towarzystwa na trasie nie mogłem dziś narzekać. Zaczęło się, od sympatycznej rozmowy z dwiema rodzinami z Polski przy śniadaniu w hotelu, w którym się zatrzymaliśmy w Wiener Neustad. Tak jak ja oni też jechali do Polski z tą tylko różnicą, że pewnie już śpią słodko w swoich domach a ja jeszcze trochę popedałuję.
Gdy ruszyłem w trasę po około 15 km spotkałem po drodze Mike’a, rowerzystę z Lipska w Niemczech, który akurat dziś kończył we Wiedniu swój kilkudniowy objazd po Austrii. Mimo, różnicy wieku czuło się z rozmowy że łączy nas wiele wartości. Na dodatek okazało się, że jako mechanik serwisuje Boeingi dla DHL, więc było to dla mnie interesujące ze względu na moją pasję lotniczą. Te wspólne 40 km do Wiednia zleciało jak z bicza.
Sam Wiedeń… no cóż, nie da się ukryć, że to piękne miasto. Jadąc wspaniałe ramen spotkałem kolejną dużą rodzinę z Polski, tym razem wybierającą się na wesele we Wiedniu. Niestety nie zapraszali, aby dołączył ale i tak tego dnia trafiłem na inną imprezę…
Wyjeżdżając z Wiednia zachwyciły mnie ścieżki rowerowe i ruch rowerzystów jadących wzdłuż Dunaju, który płynie tu akurat z północy na południe a nie jak większość rzek w Polsce w odwrotnym kierunku. Jadąc tak wzdłuż tej pięknej rzeki obserwowałem niebo, które zaczęło się chmurzyć z wielu stron. Czekała mnie jeszcze wspinaczka na Buschberg przez pasmo na granicy z Czechami co zwiastowało, że tam pogoda się jeszcze pogorszy. Tak właśnie było. No w końcu złapał mnie ten deszcz, który przez 3 dni za mną podążał.
Zanim się jednak przeprawiałem przez Leiser Berge spotkała mnie niespodzianka. Można powiedzieć, że było to swego rodzaju deja vu. Otóż w mieście Großrußbach trafiłem na wielki festyn strażaków, a w zasadzie lokalnych służb mundurowych jeżdżących na niebieskim świetle (Blaulichttag). Czułem się tak, jakbym ta na mnie czekali. Przyszło wspomnienie z zeszłego roku kiedy również w Austrii, niedaleko Villach, trafiłem na podobną imprezę w czasie jazdy rowerem z Chorwacji.
No i jeszcze na deser spotkanie z niesamowicie otwartym i świetnie mówiącym po angielsku Florianem. Na koniec zaskoczył mnie jeszcze swoją znajomością historii o niedźwiedziu Wojtku nawiazując do mojego imienia. Polecam tę historię sobie wygooglować dla nie znających jej.
Po takich wrażeniach ostatnie 2 h jazdy w deszczu w zapadającej ciemności nie należały do szczególnie przyjemnych. Dzięki temu mogłem ochłonąć po tych wszystkich wrażeniach z dnia. Czechy przywitały mnie dobrym jedzeniem w knajpie i drugim już piwem tego dnia i średnio miłą włascicielką pensjonatu, która chciała np. aby swój rower trzymał pod gołym niebem w strugach deszczu przez cała noc. Poza tym w tym pensjonacie jest wiele detali, które można by łatwo rozwiązać inaczej ale pani chyba straciło do tego pasję lub nigdy jej nie miała. No cóż, trochę zostałem rozpsuty przez te wcześniejsze miejsca noclegu, choć cena za nocleg w średniej jakości pensjonacie jest podobna do wcześniejszych.
Mam nadzieję, ze jutro się trochę wypogodzi i znajdę coś otwartego po drodze aby się nawodnić i posilić. Ostatnio jadąc przez Czechy prowincjonalne miałem z tym problem.
Day 6: Hevlin – Pustimer
110 km, 898 m wzniesień.
W niedzielę, jak Bóg przykazał, należy odpocząć od pracy więc i ja trochę mniej i wolniej dziś jechałem i skończyłem wcześniej jazdę, aby był czas na inne sprawy.
Po wczorajszym wjeździe do Czech i niezbyt przyjemnym początku dziś było trochę więcej pozytywnych akcentów. Po pierwsze chciałem docenić dość dobre oznaczenia i sieć tutejszych dróg rowerowych. Co prawda cześć z nich jest w takim sobie stanie, ale jako rowerzysta można się poczuć tutaj dobrze. Z infrastruktury tu dostępnej najbardziej odpowiada mi chyba jedzenie no i oczywiście piwo, którego normalnie prawie nie piję. W Czechach pije się je jak wodę. Red Bull colę zamieniłem na czeską kolę o nazwie Kofola. Nawet dobra.
Największym jednak zaskoczeniem dnia były duże połacie winnic, który mijałem przez cały dzień jazdy przez region Moraw. Widać, że gałęzie uginają się już pod ciężarem winogron a zbioru są tuż tuż.
Zaskoczyło mnie, że podobnie jak w Austrii tu też stawiają drzewa majowe i że jeszcze gdzieniegdzie stoją.
Kraj ojczysty coraz bliżej. Jak dobrze pójdzie to jutrzejszy, ostatni nocleg, będzie już po polskiej stronie. Pogoda dziś nie rozpieszczała. Jutro ma być lepiej, ale trasa będzie bardzo wymagająca. Dziś spotkałem grupę Polaków na MOPie przy autostradzie niedaleko Brno. Nawet popilnowali mi rower gdy poszedłem zamówić coś do KFC. Widać, że AmRest, firma, w której przepracowałem wiele lat, trzyma dobry poziom swoich restauracji również w Czechach. Z tej grupki Polaków, cześć wracała do Wrocławia. Tak mnie korciło, aby zrzucić trochę bagażu z roweru i dać im, aby zawiedli do Polski. Lżejszym rowerem byłoby łatwiej jutro jechać przez góry. No ale była by to chyba niedozwolona forma dopingu.
Dzień 7: Pustimer (Cz) – Jarnołtówek (Pl)
137,5 km, 1757 m wzniesień.
Co za piękny dzień! Pogoda wyśmienita do jazdy i nawet lekko sprzyjający wiatr. Tylko te góry jeszcze pokonać i to na samych ostatnich 50 km trasy, czyli w najgorszym momencie całej jazdy. Cel był jednak jasny. Dojechać, doczłapać, doczołgać się do granicy z Polską.
Moje lekkie obawy okazały się niepotrzebne. Noga dziś była mocna i nawet pupa mnie nie bolała. To ostatnie, to jedyna rzecz, która mi trochę doskwiera przy długich jazdach dzień w dzień. I to pomimo tego, że mam super wygodne siodełko, stosuje sprawdzony krem i strój kolarski. Fizyki się nie jednak oszuka. Wzrost 189 cm i waga 85 kg i już ok 40 godzin w siodełku zostawia jakieś tam opuchlizny. W końcu to już ok 216 000 wykonanych obrotów korbą! Przy pokonywaniu długich dystansów jeszcze ważniejszy od dobrej formy fizycznej jest strona mentalna. Z mojego doświadczenia robienia długich dystansów czy to w Ironmanie, czy na rowerze najlepiej sobie to mentalnie podzielić na mniejsze kawałki. Myślenie ile mi jeszcze zostało do końca potrafi mocna drenować mentalnie. To tak jak te dzieci, które w czasie długiej jazdy pytają rodziców „ile jeszcze do końca”.
Zanim opuściłem dziś Czechy dały mi one to co najlepsze. Kolejne piękne mijane miasta, smaczne jedzenie, zapierające dech krajobrazy no i … Cola kofola.
Wjeżdżając do Polski po trudnej przeprawie przez góry spotkałem jeszcze Polaków z Prudnika na rowerach w Czechach. Zachwycali się moim rowerem i wyczynem. No i w końcu przyszedł ten moment wzruszenia. Marsz, marsz Dąbrowski, z ziemi włoskiej do Polski… Te akurat słowa nie były mi chyba nigdy bliższe.
Na swój ostatni nocleg zatrzymałem się w uroczym miejscu w Polsce o czym więcej w jutrzejszym, ostatnim wpisie z podróży.
Dzień 8 – ostatni: Jarnołtówek – Wrocław
126,8 km, 504 m wzniesień.